Postanowiłem uregulować zaległości i złożyłem pozew o rozwód. Sensownie, rzeczowo, bez orzekania o winie. Tak po prostu żeby zalegalizować istniejący stan rzeczy w obecnej postaci. J odpowiedziała na pozew, żądając rozwodu z mojej wyłącznej winy, uzasadniając to tym, jaki to ze mnie brutal i Casanova. Szczerze się pośmiałem nad jej odpowiedzią, nawet moja prawniczka spojrzała na mnie z niedowierzaniem, jaki to zajebiście przebojowy hulaka ze mnie być musiał. Wiadomym się stało, że J chce mojej winy żeby ugrać dla siebie w przyszłości kasę. Przynajmniej wiadomo, na czym jej zależy. No to napisałem odpowiedź na jej odpowiedź, że chcę rozwodu z jej wyłącznej winy, bo związek posypał się głównie przez jej pijaństwo i hulaszczy tryb życia, no i zażądałem zwrotu należnej mi części majątku wspólnego w sześciocyfrowej kwocie. I tu zabolało. Jeszcze przed pierwszą rozprawą chciała pogadać, ustaliliśmy wstępnie, że ja nie będę chciał od niej tych pieniędzy jeśli ona nie będzie chciała podnoszenia alimentów. Niestety (a raczej na szczęście) nie bardzo dało się ubrać to w prawne formułki i przed sądem stanęliśmy z nieuregulowaną sprawą majątku wspólnego.
Ach, cóż to był za sąd:) Przewodnicząca, niejaka Iwona T. wydzierała się najpierw na moją prawniczkę, potem na prawnika J, potem na J i… no na mnie się właściwie nie wydzierała. Dostałem co prawda ze trzy podchwytliwe pytania, ale na spokojnie wyjaśniłem jak się rzeczy mają i zostałem oszczędzony. W przeciwieństwie do J, która ma ewidentne problemy z liczeniem, bo dla niej nie dość, ze 1800 sprzed 6 lat to to samo co 3600 teraz, to jeszcze tak bardzo pragnęła mnie zdyskredytować, że sfałszowała wiek Młodego… Sąd to olał, ale mnie nie może się w głowie pomieścić, że matka nie wie ile lat ma jej własne dziecko… Ale skoro nie potrafi zadbać o jego ubranie czy zdrowie, to co się dziwić:/
Skończyło się na niedogadaniu. Podniesiono mi alimenty na nieco więcej niż chciałem płacić, jakoś będę musiał sobie z tym poradzić, na szczęście jest to kwota daleko niższa od pobożnych a wygórowanych życzeń J. Sąd zapytał, czy widzimy możliwość rozwodu bez orzekania o winie. Ja oczywiście tak, w końcu o to występowałem, ale J błysnęła, że najpierw chce uregulować sprawy majątkowe. Sąd kilkukrotnie w czasie rozprawy informował ją, że jest od rozwodu, a podział majątku zrobimy sobie w innym sądzie i po rozwodzie, ale taka opcja jest dla J nie do przyjęcia, więc nie zgodziła się na rozwód bez orzekania o winie. Cóż, przynajmniej i dla sądu stało się jasne, na czym tak naprawdę jej zależy.
Następnego terminu jeszcze nie znamy.
Wkurza mnie to, jak J wciąga w to wszystko dzieci. Nie dość, ze kazała im przeczytać wybrane fragmenty pism procesowych, to jeszcze okrasiła je swoimi komentarzami typu „ojciec chce wam zabrać dom”. No i dzieci nie chcą jeździć do mnie na święta, bo dla mnie to jest święto komercyjne (chyba, kurde, pod sklepem w Janikowie…), a z J spędzają święta jako przeżycie religijne. Mało tego, rzekomo dzieci były u mnie raz na święta i im się nie podobało. Dziwne tylko, że nie ma ich na żadnym zdjęciu przy wigilijnym stole, a i nikt z ósemki dorosłych, nie licząc całej gromady dzieciaków, nie pamięta ich obecności – no bo święta spędzamy od kilku lat w gronie rodziny. Szkoda tylko, że bez moich dzieci, które łaskawie J pozwala mi zabierać po świętach do nowego roku, chyba żeby odrobić stracony na religijnych przeżyciach czas sam na sam ze swoim obecnym konkubentem.
Heh, po rozprawie wymieniliśmy jeszcze dwa zdania w towarzystwie prawników, potem jeszcze na osobności prawnik drugiej strony ze współczuciem powiedział mi, że „ciężko musiało być panu jej mężem”. Ano ciężko.
Generalnie J wydumała sobie, że jak zrzeknę się na jej rzecz tej kasy którą ona mi jest winna to zgodzi się na rozwód bez orzekania o winie.
A ja wydumałem sobie, że jeśli rozwód odbędzie się bez orzekania o winie, to nigdy nie wyegzekwuję od niej należnej mi kasy.
I tu ją boli. No nic, albo znajdziemy rozwiązanie pokojowe które obie strony zaakceptują, albo ten problem rozwiąże za nas sąd.