No więc nie chce mi się pisać. Może dlatego, że każdy wpis to walka z oporną informatyczną… materią? Bo ja to mam wyobrażenie, że podchodzę do kompa, odpalam, otwieram stronę, robię wpis, klik i jest. No ale tak nie jest. Dobra, narzekać mi się też nie chce.
Krowiszony zrobiły mi wymieranie gatunku. Najpierw Białogłowa, ewidentnie przez moje zaniedbanie. Z poczucia winy zacząłem skakać dookoła zwierzaków, starając się zrekompensować im własne niedbalstwo. No i co? I w ciągu dwóch tygodni padła Beza, Cwaniara i Muśka. Jak to weterynarz stwierdził – albo masz pan gównianą paszę, albo z kimś konflikt. Paszę zmieniłem, konflikt pozostał. Efekt jest taki, ze od ponad tygodnia jestem u krowiszonów co 3-4 godziny, niezależnie od pory dnia czy nocy i niezależnie od pogody. I robię im gimnastykę. I zobaczymy, jak długo tak wytrzymam.
Odrobaczyć zwierzyniec trzeba. Jedna z kowiec uległa, nazwijmy to, wypadkowi. Przez jakieś dwa tygodnie walczyliśmy o przetrwanie, ale jednak prościej było ratować co się da. Z wątróbki trzeba było zrezygnować z powodu wykrycia Alien’a:
Na szczęście mam czym z tym walczyć. A nie jak jakiś Islandczyk…
Wreszcie przyszedł zamróz. Na tyle skuteczny, że skuł mi wodociąg i rano z kranu poszło tylko echo. Kilka minut z nagrzewnicą pozwoliło odzyskać wodę, ale stresior był. Teraz nie ma co oszczędzać, na noc gdzieś coś musi być odkręcone. Bo jak to Najmłodszej wyjaśniłem – jak ci zimno, to się ruszasz i robi się ciepło. Więc jak woda się rusza, to też jej ciepło.
Przez te nocne wycieczki do obory czuję się jak jakieś zombi. Byle do wiosny…