Jako, że…

… zrobiło się zimno, mokro, błotno i wogóle niesympatycznie, kurwiszony zostały przeniesione do koziarni. Natenczas przydzielony im boks zamienił się w kurwiszonarium:

Przeniesienie ich nie nastręczyło większych problemów, w zapasach błotnych brał udział Bryś i nawet trzeba było hamować jego entuzjazm. 

A potem zamkłem go na kurzym wybiegu (no bo już tam byliśmy, więc było blisko), a potem on pokazał mi słabe punkty ogrodzenia. Na razie wrócił na łańcuch, a ja w wolnej chwili naprawię co trzeba.

Jak imaginuję sobie listę rzeczy do zrobienia, to taka tęsknota za spokojnym życiem w mieście mnie nachodzi, ze hej… Ponudziłbym się trochę.

kolejne nieudanie

Pojechałem po dzieci żeby je zabrać do mnie na święta. Zgodnie z chęciami i sądowym wyrokiem. Już przed wyjazdem wiedziałem, że będzie problem, bo Wika nie chce a Eryk chory. Zabrałem po drodze Palia, żeby mieć świadka znanego dzieciom. Przyjechaliśmy, Wika powiedziała, że nie jedzie bo nie chce i woli zostać z mamą, Eryk faktycznie wyglądał marnie. I właśnie z jego powodu odpuściłem sobie wizytę na policji. Posiedziałem godzinkę, pogadaliśmy o różnych rzeczach.

Nie, to nie. Dzieciaki wspomniały, że może na następne święta przyjadą. Wika zaznaczyła, że jeśli będzie chciała, na razie jeszcze tego nie wie. Pewnie nie wie też, że tak dorosłe decyzje przyniosą równie dorosłe konsekwencje. Nie bardzo miałem warunki, żeby jej to uświadomić. Trudno, uświadomi to jej ktoś obcy.

Zapowiedziałem, że przyjeżdżam po nich na ferie. Bo to kolejny termin wyznaczony przez sąd. Eryk przyjął do wiadomości, Wika powiedziała, że jej wszystko jedno, z kim na narty pojedzie. Bo chce jechać na narty.

Natomiast JPG oświadczyła, że Eryka na ferie nie puści. Bo ma w tym roku egzamin gimnazjalny i musi się uczyć. A konkretnie to ona będzie go uczyć. Ot niespodzianka. Wzruszyłem ramionami, nie zamierzam z nią dyskutować bez obecności prawnika czy kuratora. Po prostu przyjadę po dzieciaki, a czy je zabiorę to zupełnie inna bajka. 

W każdym bądź razie prezenty na dzieciaki czekają pod choinką:

Zrobię sobie szafę, w której będą czekały do skutku. A czy to nastąpi za dwa miesiące czy przy okazji mojego pogrzebu, to inna bajka. Ja swoją stronę zobowiązań wypełniam. Na razie.

efekty uboczne

Efektem ubocznym przenoszenia routera na strych jest kilkudniowy brak internetu. Na szczęście – lub nie – już ogarnięty. Powoli też wypisuję sobie skierowanie na odwyk. Telefon znów ma służyć głównie do telefonowania i robienia zdjęć, a nie siedzenia w kiblu na fejsie. Może nawet blog się trochę rozpędzi?

Efektem ubocznym karmienia kowiec i Altei z przyrodzeniem w postaci Kibina jest zżeranie resztek pokarmieniowych przez koniowate:

Ot, takie okno paszowe;) No i dobrze, bo… ale o tym za chwilę.

Coraz dłużej ciemno, to i młodzież ciężko przywrócić do pionu o poranku. A jak się późno wyjdzie, to się późno przyjdzie i teatrzyk to z szarego końca się ogląda:

No cóż, niebawem czerńcy napiszą na drzwiach krystowierców, że Kara+Musi+Być.

A efektem ubocznym długonocy jest zwiad Pani Zimy, który wczoraj raczył nas inwigilować:

Trzeba się ogarnąć i wzią(ś)ć za robotę, bo pewne rzeczy czekają od lata. Na zimę chyba…

oranie

Obornik wywalon, trzeba go było zaorać. O ile orka ziemi nietkniętej niczym poza końsko-bydlęcymi odnóżami to droga przez mękę…

… to teren poziemniaczany orał się bajkowo. Pewnie złożył się na to długi i wielekroć powtarzany proces regulacji pługa. Co prawda zapomniałem zupełnie technikę przejazdów, no ale w końcu z 5 lat tego nie robiłem. A jak sobie przypomniałem, że nie pamiętam, to byłem już na polu bez komputera, więc improwizowałem. W końcu to wychodzi mi najlepiej;P

filmoteka arcydzieł

Dwa filmy mi się ostatnio przydarzyły. Poruszające. Potraktuję je chronologicznie.

Ex Machina.

No i mamy sztuczną inteligencję zapakowaną do robota o wyglądzie kobiety. I wszystko ładnie pięknie, dopóki… no właśnie. Daleki ten film jest od wzruszającego A.I. Bo tam sztuczna inteligencja kocha. Do Terminatorów też mu daleko – bo tam Skynet nienawidzi. Jednym słowem do tej pory próbowano sztucznej inteligencji przypisać ludzkie uczucia. Tutaj mamy trzecią opcję. Sztuczna inteligencja jest obojętna. Nie ma uczuć, emocji (choć je okazuje), jest tylko skoncentrowana na osiągnięciu własnego celu. W sposób psychopatyczno-socjopacki. Gdybym doktora House’a nie oglądał to bym nie wiedział;p. Krótko mówiąc AVA wykorzystuje nowego faceta żeby uwolnić się od starego, używając do tego typowo kobiecych sztuczek. Ba, używa do tego również innej sztucznej inteligencji. A potem porzuca tego nowego (i to jak!) żeby realizować własne cele. Pięknie, po prostu pięknie. O ile do tej pory tkwiłem w przekonaniu, że gdy powstanie wreszcie jakaś SI to będzie ona dysponowała jakimikolwiek uczuciami na podobieństwo ludzkich, to ten film uświadomił mi, że błądziłem. O wiele bardziej prawdopodobne jest, że uczuć ona mieć nie będzie (choć może je okazywać). Swoją drogą w filmie pokazano kilka egzemplarzy SI posiadających uczucia – zostały uznane za nieudane i zlikwidowane. I tyle.

 

Przebudzenie Mocy.

Najchętniej to bym nic nie powiedział. Mam poczucie straty i niedowierzania. I to bynajmniej nie z powodu dźgniecia Hana Solo Husqvarną czy innym Stihlem, ale z powodu sprzeczności treści zawartych w tej części z treścią książkowego uniwersum Star Wars. Ujmując najprościej: dla „filmowców”, którzy tylko oglądali filmy, ta część jest do przyjęcia. Abstrapenisując od mizernej treści (no ja pierdolę, ponad dwie godziny zapierdzielać po galaktyce żeby znaleźć Luke’a, który ma na wszystko wyjebane?), kalkowania wręcz epizodów z IV V i VI, czy ogólnego obniżenia poziomu w stosunku do I II i III, to ok, można obejrzeć. I nawet może się podobać.

Ale dla kogoś, kto wlazł w świat książek, akcja Przebudzenia rozgrywa się chyba w świecie równoległym, w rzeczywistości alternatywnej. I to jest chyba jedyne możliwe do zaakceptowania wyjaśnienie, żeby te dwa światy pogodzić. Mam nadzieję, że Autorzy książkowego świata Gwiezdnych Wojen, którym Abrams z Kasdanem po prostu napluli w twarz tym filmem, nie popełnią zbiorowego samobójstwa. Bo ja wczoraj normalnie miałem uczucie, że oto skończyło się moje życie w Uniwersum Star Wars.

niewyspanie

Gwoli ścisłości, „piękna katastrofa” wygląda tak:

No piękna, łabądkom się podoba.

Długo obmyśliwany i genialny w swej prostocie rygiel oborowy powinien za to zachwycić Sąsiada:

 No bo działa. Może nie jest tak skuteczny jak podparcie bramki łopatą i widłami, ale dużo mniej upierdliwy w użyciu.

Altea zechciała urodzić Kibina:

Zaoborowałem oboje, bo Kibin nie bardzo garnie się do cycka i trzeba go przypilnować. Nie ma się co przywiązywać, obowiązuje zasada siedmiu dni.

Wpadło mi okazyjnie w ręce takie oto objętościowe cudo:

 Żeby było śmieszniej – sprawne. Muszę się zastanowić, co z tym zrobić, żeby nie było, że wpadłem w syndrom gromadzenia maszyn rolniczych;)

Przedostatni w tym roku turniej o Jasia Wędrowniczka zaowocował zdobyciem… Jasia i naczynia przechodniego:

Dobry dzień na strzelanie miałem, ot i co. Ale com się nie wyspał, to moje. Bo turniej jest połączony ze spotkaniem integracyjnym. No i poszedłem spać jako pierwszy gdzieś o 2giej. Podniosłem si z łóżka gdzieś przed 7mą, spotkałem na korytarzu niezdecydowanego trenera – nie mógł się zdecydować, czy iść już spać, czy niekoniecznie. Zostawiłem go z tym dylematem i wróciłem do domu. Dzień minął intensywnie, teraz daje się we znaki niewyspanie. Desperacko uśpię się zatem Desperadosem…

ziemia obiecacana

Poniosło mnie wczoraj do kraju ościennego, tanim paliwem i alkoholem płynącego, w oparach równie taniego tytoniu i zalatującego tanią, acz dobrą rybą.

Wrażenia po dwóch latach nieobecności? Niewiele się zmieniło. Na wjeździe, praktycznie na miejscu niegdysiejszych „krzaków”, pojawiła się regularna stacja benzynowa. Za niegdysiejszą trzecią, a obecnie czwartą, pojawił się sklepik z rybami (świeżymi, mrożonymi, puszkowanymi). Nie wiem jak się to ma do polskich cen, ale np kilogram świeżego, filetowanego sandacza wychodzi po 24zł i jest to pozycja najdroższa. Halibut mrożony po 14, hoka (nie wiem czy ma to polski odpowiednik w nazwie) po 18.

Benzyna na czwartej, płacona kartą, wyszła 2,06zł/litr. Jeszcze muszę przemierzyć prawdomówność dystrybutora, bo mam dziwne wrażenie, że kantuje. W kanistrze mam dokładnie 10 litrów, przepuszczę przez wyskalowany sprzęt laboratoryjny i wszystko się wyjaśni.

Ceny chałwy na czwartej i balsamu na bezcłowym bez zmian. Z racji kursu wróbla wzjatka na celni wzrosła ze 100 na 150. Co i tak wychodzi taniej niż dwa lata temu.

Policja zaczyna łapać już przed obecną drugą stacją, na szczęście mieli już jakichś nieszczęśników.

Ogólnie wrażenia spokojne, choć trochę trwało. Wyprawa w sumie jakieś 5 godzin.

 

Natomiast nie zmieniło się podejście „zawodowych” przemytników. W rozmowach słychać tradycyjne polskie narzekania na ruskich: że chuje, że skurwysyny, że tu drogo, że tam sprawdzają, że ta kurwa w mundurze to, że tamta suka co innego, że najlepiej zajebać kacapów pierdolonych. Że trzeba ich wszystkich do pierdla. A najlepiej, żeby wyzdychali. Oczywiście są też rozmowy o polskich celnikach. Że tam nie jedź bo ten skurwiel sprawdza. Że ta zdzira ostatnio komuś dojebała za pakiet. Że gnoje kogoś na kanał wzięli i nie dość, że zabrali, to jeszcze dosrali. Że w ogóle do dupy i normalnie wozić się nie da. Nie zmienił się również brak specjalnych pretensji do wopków – komentarzy na ich temat brak. Natomiast jest o czym pogadać w kwestiach systemowych: A Kaczor to, a Swetru tamto, Duduś to w ogóle a Pawłowska to ho ho.

Polacy to jednak twardy naród. Mimo tak niesprzyjających warunków w handlu zagranicznym, dzielnie walczą o swoje, upychając dodatkowe dobra w butach czy butelkach po oleju, co pozwala im dorobić kolejną stówkę na kursie. I jeżdżą do tego znienawidzonego kraju, zamieszkałego przez znienawidzony naród, wyładowując swoje frustracje na szczęście tylko słownie. 

Rosja zdaje się być dla Polaków ziemią obiecaną jak z dowcipu: jest co zjeść, jest co wypić, jest kogo poruchać i jest komu dać w mordę. Na szczęście to wszystko w typowo polskim, gawędziarskim stylu;)

embargo

Jakieś porządki jesienne się na gumnie zaczęły. W ich wyniku można już na przykład schować traktor do stodoły. Bo do traktorowni to jeszcze nie bardzo… Ważne, że na nadejście Pani Zimy jesteśmy już przygotowani:

O ile zechce ona nadejść. W sumie to im później i mniejsza, tym lepiej.

Porządki porządkami a przebudowy wnętrz oborowych to osobna, choć powiązana bajka. Dziamdziaki dostały nowe pomieszczenie wyposażone w, nazwijmy to dumnie, stół do pasz treściwych:

Jeszcze w wersji profi(zorycznej), ale działający.

Weterynarz ostatnio był, krew od kowiec pobrać. Na badanie jakoweś. Namęczyliśmy się, bo o ile owcę złapać jakoś się da, to trafić w żyłę nie zawsze. Zwłaszcza u nieostrzyżonej. Strzyżenie to ja sobie na grudzień chyba zostawię. W końcu się udało. I myślałem, że mam z bańki. Myliłem się. Dzwoni do mnie parę dni później: „powiatowy do pana jedzie, bo niebieski język wyszedł”. Hmmm, no to niech jedzie. Przyjechał. O dziwo bardzo upierdliwy nie był. Jedna sztuka podejrzana. W sumie to bardziej podejrzane jest laboratorium o danie dupy, bo tej choroby na naszym terenie nie ma, ale jako że zwalczana z urzędu, pewne kroki trzeba podjąć. Znaczy badanie powtórzyć. A do czasu otrzymania wyników nie mogę nic sprzedać ani kupić. I dotyczy to nie tylko kowiec, ale wszystkich innych gatunków. Nawet, kurwa, kotów. No nic, trzeba zacisnąć zęby i czekać.

Pojechałem się odstresować na SKP, Fryzjera zalegalizować na siedmioosobowy. Najbliższą ominąłem, bo tam twierdzą, że muszę najpierw do rzeczoznawcy, a w ogóle to się nie da zrobić. W pierwszej kolejności zatem na okręgówkę do B. Diagnosta profesjonalny, stwierdził, że jestem drugą w ciągu pięciu lat osobą po popie, która chce coś takiego zrobić. I że najpierw muszę do dilera po zaświadczenie, że ten konkretnie egzemplarz wyszedł z fabryki siedmioosobowy, takie zaświadczenie to kosztuje stówę. Z tym do nich, z trzema stówami za przegląd i mnóstwo papierków i da się zrobić. Ja już widzę, że nie dość, że drogo, długo i się nie da. Podziękowałem i pojechałem na okręgówkę do W. Powiedziałem o co chodzi. Diagnosta kazał wjechać, wziął telefon, cyknął fotkę bagażnika, sprawdził całą resztę, siadł do kompa, wydrukował komplet dokumentów (tu nie było łatwo, bo drukarka walczyła z nim jakieś 20 minut…), skasował 250 zł. I już legalnie siedmioosobowym pojazdem udałem się do domu. Z przerwą na oponiarza, bo przód wymagał natychmiastowej interwencji z powodu zaawansowanej bąblowicy…

A wczoraj przyjechał po raz kolejny leśnik z ochrony środowiska na wycenę szkód bobrowych. Zaprowadziłem go nad Jezioro Będzie, gdzie uśmiechnął się i stwierdził: „Jaka piękna katastrofa”:) Poprawił mi tym humor tak, że z lepszym nastawieniem wróciłem do wywalania gnoju. W końcu do tego mnie szkolono…