trochę zaległości w czasie

Wspominałem już, że lubię ziemniaki? 

 Ale kupić i zeżryć to takie… śmieciarskie. Wolę podejście karczownicze:

 A że odwiedził mnie niedawno Solo i zasugerował, że ta akurat odmiana jest niezwykle pożądana w śmieciarskim centrum, może zamiast sadzić, zbierać i karmić tym krowiszony, będziemy sprzedawać to śmieciarzom*? Czas pokaże. Albo pokarze, jak się nie uda.

Od walki z ziemniaczanym polem oderwała mnie Białogłowa. Wyglądało to marnie, bo i było ciężko…

 Na chwilę obecną nie jest źle, Kopciuszek ma się nieźle, ale matka nie wykazuje instynktu macierzyńskiego. No to izolacja…

 Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Żeby już nie męczyć czasu pokazywaniem…

Jakiś czas temu – znów czas, tym razem w latach – udało mi się w amoku zabić kosiarkę. Bo dwusów na czystej benzynie długo nie pochodzi… I jakoś się obywaliśmy, ale czas na uzupełnienie parku maszynowego. Wiele czasu spędziłem na poszukiwaniach odpowiedniego sprzętu, wynik był nieustannie ten sam: albo chinol, albo używka. Wertowanie różnych forów (a może for) przekonało mnie, że jest Honda i są pozostałe kosiarki. Nowa to jakaś astronomia cenowa, a do używek z allegro przekonania nie mam. I tak się złożyło, że przejeżdżałem dziś koło sklepu z nowymi rowerami i używanymi kosiarkami. Dziwnym zbiegiem okoliczności jedyna pożądana przeze mnie kosiarka bez napędu to była… Ąda:

Paljenje jest wręcz poetyckie, zwłaszcza w porównaniu do epickiego odpalania zmordowanego życiem B&S’a, z którym miałem do czynienia do zeszłego sezonu. Bo dwie godziny to ja mogę kosić, ale nie kurde odpalać… A tu pali od pociągnięcia.

Idą zmiany. Ale i na to przyjdzie czas…

________________

* – zanim się ktoś na mnie obrazi za nazwanie go śmieciarzem, niech przeczyta Planetę śmierci Harrisona. Ja tam się nie obrażam za nazywanie mnie karczownikiem…

machanie

Emocje trochę opadły. Zacząłem się zastanawiać nad sensem apelacji i dalszego szarpania się w sumie już o rację. I bliski byłem machnięcia na to ręką, niech moja była żona napawa się odniesionym sukcesem…

Od piątku nie mogłem się do dzieciaków dodzwonić. Jeszcze miałem nadzieję, że to kasowanie rozmów spowodowane jest weekendowymi atrakcjami. Do wczoraj, kiedy to dorwałem Młodą na fejsie i zechciała ze mną wymienić kilka zdań.

Otóż moje dzieci „nie chcą” żebym do nich dzwonił, bo „nie gram fair”, bo „nie chcę dać spokoju mamie i im”. I „nie chcą ze mną rozmawiać” żeby mi to powiedzieć osobiście. No to zaproponowałem, że przyjadę, niech mi to powiedzą prosto w oczy, ale „nie chcą, żebym przyjeżdżał”.

Cóż, z formy rozmowy wynikało, że jest kontrolowana. Jak widać moja była żona nadal manipuluje dziećmi, nie bacząc na to, że w ten sposób je krzywdzi. Tylko po co?

No cóż, w tej sytuacji „machnięcie ręką” nie wchodzi w grę.

 

 

zawodowe kuszenie

Majdowalim się wczoraj. To znaczy byłem na zawodach łuczniczych w Majdach;) Trzeba przyznać organizatorom, że postarali się utrudnić nam życie – w tym pozytywnym, bo wymagającym aspekcie. Cale ustawione były daleeeeeko…

 … daleeeeko i trudno….

… daleeeeeko i nisko….

 No ale jakby było blisko, to by było jeszcze trudniej. Bo nikt nie lubi strzelać na pięć metrów. Wyniki będą niebawem, biorąc pod uwagę liczbę zawodników powinienem być w pierwszej siedemdziesiątce;) Do podium mi brakło ze 20 punktów. Wniosek jest prosty – trzeba więcej trenować. Za to zadyszka po zabawie w elfa – bezcenna. 

Krajobraz po bitwie:

 Niewątpliwą atrakcją były kusze:

Co prawda jeszcze niedopuszczone do zawodów, ale w przyszłości kto wie? Miałem okazję pacnąć sobie z tego reglamentowanego już chyba tylko w Polsce urządzenia i wrażenia są całkiem miłe. Jak z karabinu, tylko ciszej. W sumie to trudno powiedzieć, co w tych kuszach kusi. Ale coś kusi;)

Wieczór zaś w towarzystwie olsztyńskiego Kołomira. Miło i ciekawie. Czuć odradzające się dawne, dobre czasy.

To był pierwszy dzień od baaardzo dawna, który praktycznie w całości przeznaczyłem wyłącznie na własne przyjemności.

alfa i omega

Tak właściwie to już wsiadałem do samochodu żeby pojechać na koniec Polski i jeszcze dalej, ale rzut oka na pastwisko wywołał ciekawość która zaowocowała opóźnieniem. Ciekawość typu „chłopiec czy dziewczynka?”:

Dziewczynka:) Nie czekałem aż zacznie sikać tylko podniosłem ogon i zobaczyłem;) A że już prawie jechałem, to nazwaliśmy ją Jazda;)))

No to jazda. Postój u Paliów i rozważania co mi się urwało pod samochodem, potem dalej na południe. Przerwa rozwodowa opisana gdzie indziej i znów na południe. Ile się tylko dało…

Zirytowałem się nieco, bo zamawiałem dwie paczki pędnika WWS, a Komandos rozłożył ręce, że nie ma. Wziąłem go na litość i odległość – dostałem jedną spod lady.  Potem BB i duża przesyłka grzecznościowa, potem Tychy i dzieciaki. Pogadaliśmy chwilę, potem Młoda poszła gdzieś z koleżanką a ja z Młodym do lodziarni na czekoladę. Żeby się nie stresował za bardzo… Nie powiem, poszło mu bardzo dobrze:) Był pierwszy. Z prawej;P

Generalnie ta sztuka też była ciekawa. Taka głęboka. I wilgotna. A przy okazji usłyszałem, że gong służy nie tylko do informowania o obiedzie…;)

Po przedstawieniu rajd powrotny. Zamiana przesyłek u Palia i powrót do domu. A w domu kolejna niespodzianka. Jako na początku, tak i na końcu:

Tym razem chłopak;) Chciałem go dla jaj nazwać Rozwód, ale mi to chyba wyperswadowano;P

dyplom

Dyplom za małżeństwo dostała moja była żona, Justyna Paluch.

Pojechałem na ogłoszenie wyroku. Wyrok odczytała osobiście sędzia Iwona Tobór, prowadząca całą sprawę. Orzeczono rozwód z mojej winy. Kontakty z dziećmi ustalono mniej więcej tak jak chciałem. Alimenty podniesiono jeszcze o 50zł w stosunku do tych na czas procesu.

W uzasadnieniu sędzia właściwie zacytowała zeznania pozwanej, pomijając zupełnie moje.

W sumie to zaskoczony nie jestem, bo katowicki sąd ma opinię promamusiowego, a i opinia o sędzinie na forach jest zdecydowanie na niekorzyść facetów. Pewnie, że jakaś tam nadzieja na remis mi się kołatała, na szczęście nikła to i zawodu dużego nie było;) 

Za to pozwana wręcz promieniała. Zbyt się śpieszyłem po ogłoszeniu wyroku żeby jej od razu pogratulować, ale jak spotkałem się po południu z dziećmi to wyszła i zanim wsiadła do samochodu radośnie zawołała: „Patryk! Uśmiechnij się!” Na ile mi zmęczenie i niewyspanie pozwoliło to się uśmiechnąłem. Pogratulowałam jej dopiero wieczorem po przedstawieniu, ale pewnie i tak nie zrozumiała. Ważne, że ma dobry humor i nie będzie się odgrywać na dzieciach.

Najważniejsze, że mam uregulowane spotkania z dziećmi i że wreszcie będę mógł je zabierać do siebie na święta:) Co drugi rok co prawda i na zmianę z feriami zimowymi, ale matce też się coś należy.

Teraz trzeba się przygotować do apelacji. Szanse takie sobie, ale trzeba je wykorzystać. A potem gramy dalej;)

migusiem

Wszystko poszło szybko. Rzekłbym – migiem. No bo rano zastałem na pastwisku taką sytuację:

Cwaniara się uwinęła, nie dała nawet popatrzeć jak idzie. Ustaliłem komisyjnie – jako jednoosobowy komisarz – że to byk. Migiem stanął na nogi i wykazał pożądaną małakotaksję:

Zassał, więc dostawianie z bańki. Zatrzymałem jedną ręką krowiszony i porachowałem je: ten nowy jest dwudziesty dziewiąty. Hmmm. No to mamy imię. MIG;)

Kawa z…

Dwudniowa nieobecność na gumnie wywołała u mnie stan lekkiego niepokoju. Nie dość, że nie mogłem usiedzieć, to jeszcze za co się wziąłem to z rąk leciało. O, na przykład kawę sobie zrobiłem i zaraz potem poczułem nieodpartą irytację z powodu siedzenia Gaździny w domu mimo ładnej pogody. Zapomniawszy o kawie ubrałem ją i poszliśmy teoretycznie do bobrów. A praktycznie utknęliśmy przy krowiszonach. No bo coś dziwnego wystaje Oślicy spod ogona…

 Coś się zamierza przygelaufenić. Dobra, idziemy jeszcze do koniowatych. Poszliśmy, wymieniliśmy uprzejmości, ale do bobrów nie ma sensu. Wróciliśmy zobaczyć co tam krowie spod ogona wystaje. Ano więcej:

 Co bardziej obeznani zauważą język;) Poród przebiegłby samodzielnie, ale dla porządku troszkę pomogłem oczyścić wystającą paszczę i pociągnąłem za nóżki. Hop i jest dziewczynka. Czarna jak kawa i wyskoczyła jak kawa cywecie z… no właśnie, kawa na mnie w domu czeka. Gaździna wiechciem wytarła gelaufena, który zgodnie z potrzebą chwili został nazwany… Kawą:)

A w domu czekała na mnie kawa. W przeciwieństwie do świeżego gelaufena – zimna;) I dobrze.

zamknięcie przewodu…

…sądowego odbyło się przedwczoraj. Przesłuchano jeszcze dwóch świadków, po jednym z każdej ze stron, zeznawali raczej na moją korzyść. Ewentualne potknięcia wynikły z niezrozumienia pytań sądu który miał tendencję do niewyraźnej artykulacji pytań. Zresztą sąd był jakoś spokojniejszy niż zwykle, SSO Iwona T. za mocno po nikim nie jeździła – no może na początku po moim adwokacie, ale trzeba przyznać, że mu się należało, bo się zdezorientował i nie nadążył za dynamiką zdarzeń. Po zeznaniach mojego świadka pozwana poprosiła o przerwę ze względu na zasłabnięcie. Nie chce mi się oceniać na ile było ono wyreżyserowane. Po przerwie zeznawałem ja. Raczej na spokojnie, choć w środku się gotowało. No i też z uporem maniaka twierdziłem że kochałem żonę, bo tak zrozumiałem pytanie sądu, który był niepomiernie zdziwiony, bo pytał niby o czas teraźniejszy. Nieważne, wyjaśniliśmy. Potem zeznawała pozwana. Z nowych rzeczy, których się dowiedziałem, to że dowodem na mój romans z szefową jest to że przecież wszyscy wiedzieli, że opiekunki do dzieci zatrudniała na moje żądanie żebym mógł mieć z nimi romans czy też romanse, że jak sprzedaliśmy dom to zatrzymałem sobie motocykl wart 70 tysięcy, że rozliczyła się ze mną za dom bo dała mi 10 tysięcy. A, no i co mnie chyba najbardziej ubawiło, to oskarżyła mnie o bycie motocyklistą. Nieważne. Było i o dzieciach, też było trochę szarpania, bo ona będąc uduchowioną katoliczką zaborczo odmawia dania mi ich na jakiekolwiek święta motywując to ich niechęcią do mnie. No cóż, ta uduchowiona katoliczka tak dba o dzieci, że podtyka im pod nos pisma procesowe i każe czytać wybrane fragmenty, opatrując je odpowiednim komentarzem. Jezus się w grobie przewraca…

Przewód zamknięto, ogłoszenie wyroku 17go kwietnia. Termin super, bo 17go Młody ma występ w Teatrze Małym w Tychach. Jeżeli dam radę, to pojadę i zaliczę zarówno „rozdanie dyplomów” w sądzie, i imprezę kulturalną mojego dziecka:)

A potem się zobaczy…

łachudra

Lubię ziemniaki. Fascynują mnie. Zawsze chciałem mieć ziemniaki. A teraz jeszcze mam dodatkową motywację – to dobra pasza dla zwierzaków. No to się w garść wziąłem, nic to że pole w zeszłym roku nieprzygotowane. Talerzówka i do dzieła! Nic to, że śnieg, deszcz i grad. No i wiatr. Wiało, wiało i przywiało czarno-białą łachudrę z Egiptu…

No dobra, pod koniec miesiąca sadzimy.

I muszę popracować jeszcze nad jedną rzeczą. Ale to inna… bajka;)