Przeziębiłem się. Wszystko poniższe to opis zajść z udziałem człowieka chorego, ledwo kontaktującego i naćpanego lekami.
Czas jakiś temu zadzwonił handlarz, który twierdzi, że nie jest handlarzem, tylko jest z Łowicza. Nieważne. Ostatnio to był po zwierzaki o 4 rano. Tym razem zapowiedział się wcześniej – około północy. No i przyjechał w piątek o 23 z minutami. Tym razem dla odmiany miał buty robocze, własną linkę i pomocnika. Nauczony doświadczeniem z poprzedniej wizyty zarządziłem najpierw papiery, potem zwierzaki. Jak zwykle trzeba było zejść z ceny, bo przecież ludzie agrobiznesu nie przyjmują w swym światopoglądzie żydowsko-arabskim, że mogliby zapłacić tyle ile chce sprzedający. Ale, że te zwierzaki mi nie rokowały, zmiękłem. Uzgodniliśmy cenę, zrobiliśmy papiery i poszliśmy do obory. Najpierw trzeba było oddzielić Gradzię, która zostaje. Stosunkowo szybko udało się wygonić ją na wybieg przed oborą. Teraz chłopaki na przyczepę. Po kilku podejściach i zryciu rozmiękłego z braku mrozu podwórka udało się ją ustawić bezpośrednio w drzwiach (zdjętych uprzednio i użytych jako zapory bocznej). Ponieważ zŁowicz darował sobie załadunek siłowo-linowy jak ostatnio, byczki dość szybko wlazły same na pakę i grzecznie czekały na odjazd do innego świata. Panowie pozamykali przyczepkę, pomogli założyć drzwi od obory, dokończyli ryć podwórko i pojechali. I na tym mogłoby się zakończyć… Ale nie.
Otwarłem oborę, żeby wpuścić z powrotem Gradzię. Gradzi nie ma. Jest za to mgła, ciemność i potargane ogrodzenie. Mniej więcej do drugiej w nocy szukałem zwierzaka, naprawiając prowizorycznie poczynione przez niego szkody. W końcu dałem spokój, bo w tych warunkach to i z latarką oburącz się własnej dupy nie znajdzie. Zamiast spokojnego snu do rana miałem nerwowe rozmyślania gdzie to bydlę poszło i planowanie akcji poszukiwawczej.
Rano na szybko oporządziłem przydomowy zwierzyniec i akcja. Moje mrzonki o dobrej widoczności utonęły we mgle, gorszej jeszcze niż w nocy. Idąc wzdłuż ogrodzenia (i usuwając prądowe usterki) wydało mi się, ze słyszę jakby muczenie. Po chwili się upewniłem, że to na pewno muczenie, niby bliskie, a jednak dalekie. Gradzia. Dotarła do granicy 3 z 4 i wzywała bytujące na 4 krowiszony. Idąc by ją tam wpuścić, stwierdziłem obecność koniowatych w balotach, czyli w szkodzie. Zostawiłem je na razie, najpierw krowiszon. Otwarłem przejście na 4 i poszedłem sprawdzić, jak się miewają tamtejsze zwierzaki. Beza leży wzdęta, już martwa. Szlag. Lubiłem tą krowę. Życie. Zagnałem Gradzię do stada i poszedłem wygnać koniowate z balotów. Trochę się pobawiliśmy w ganianego, po przecież najfajniej ucieka się przed gospodarzem dookoła sterty balotów. W końcu sobie poszły, obrażone, ze nie mam nastroju do zabawy.
Wróciłem na gumno, wziąłem traktor i wymieniłem Bezę na balota. Potem do domu, kawa i telefon do Farmutilu, żeby zamówić odbiór zwłok. No panie, to sobota, nie wiem czy damy dziś radę, raczej w poniedziałek – słyszę w słuchawce. No dobra. Śniadanie, tabletki, obrządku ciąg dalszy. Jako, ze z braku krowiszonów oborowych ubyło zajęcia, oszkliłem pusty boks w koziarni i przeniosłem do niego matki z maluchami. Raz, że mam luz przy zwalaniu siana przez sufit, dwa, że mam miejsce na następne rodzące. Przebrałem się i pojechałem do miasta. Po tabletki i przy okazji odebrać pasek z Celty. Wchodzę do sklepu, telefon. Panie, ja tu po krowę padłą przyjechałem, gdzie pan jest? Nosz kur… to już poniedziałek? Wracam więc do domu. Przebieram się, biorę traktor i papiery. Wyciągam krowiszona na drogę, zaraz za ciężarówką Farmutilu. Odpinam ją, idę do szoferki, robimy papiery. Kulawo to idzie, bo zgłoszenie świeże, facet dostał w trasie i nie ma wydrukowanych danych, wszystko trzeba ręcznie. Kończymy papiery, rozkojarzony facet mówi że mogę już iść, on dokończy papierki i załaduje.
Wracam do domu, przebieram się, jadę do miasta. Pasek, apteka i do domu. Z daleka widzę, krowa leży, ciężarówki nie ma. Dzwonię do gościa: panie, krowy pan zapomniałeś! Chwila ciszy. O kurwa… już wracam! Nie czekałem, poszedłem do domu. Po obiedzie wyjrzałem na drogę, ani chybi wrócił, bo zwierzaka już nie ma.
Wracam do domu, palę w piecu, układam się w łóżku i marzę, żeby ten dzień się już skończył.