zdążyć przed stołem

Mam chwilę między zmianą wiader na strychu, bo dachowcy zabezpieczyli rozebraną połać tak, że plandeka całą deszczówkę kieruje na podłogę, skąd raczy przeciekać do jadalni, a jak ktoś ma kupę szczęścia, to ląduje bezpośrednio na talerzu. I dobrze, bo deszczówka podobno jest zdrowa. I kupę też ma się po niej zdrową.

Wracając do dachowców. Rozmnożyli się…

W sumie to są dwa kociaki. Jeszcze bezimienne, jeden kocur drugi chyba też, imiona niechybnie dostaną w stylu Desek i Kanciak czy jakoś tak…

Deszcz i temperatura robią grzybicę. Zarówno spożywczą:

Jak i parchatą… purchatą… czy jakoś tak:

Pogoda nie nastraja do uzewnętrzniania się na gumnie, więc wynalazłem sobie zajęcie pod dachem. Znaczy się przemeblować mój prywatny warsztat nadoborowy udałem. Się. Ustawiłem sobie stół i jeszcze postanowiłem go wytrzeć z kurzu. Po uprzednim omieceniu zmiotką. I nagle nastąpiło przyśpieszenie zdarzeń, dramatyczne rzekłbym. Zadziałała zapadnia zbudowana zapewne przez czas i wodę, udałem się nią piętro niżej, a stół postanowił mnie gonić:

Na szczęście nie zmieścił się. Na drugie szczęście trafiłem na jedyny wolny w pabie kawałek podłogi. Zmieściłem się dokładnie między szafką, postawionym do góry nogami taboretem, kosiarką i wyszczerzonymi ku górze zębami kopaczki. Na nieszczęście ten kawałek podłogi był betonowy. Jak już ustaliłem fakty w postaci przeżycia i braku złamań, wzorem Jonesa zgarnąłem kapelusz i z dynamiką Jonesa nieprzypominającą poczołgałem się ku domowi. Wytrzepawszy i rozebrawszy się przed drzwiami dotarłem pod prysznic, gdzie dokonałem oględzin niegdyś jędrnego i sprężystego organizmu…

Straty jak na takiego twardziela minimalne, przynajmniej jeśli chodzi o obrażenia powierzchowne. Teraz docierają do mnie sygnały wewnętrzne, których apogeum sieknie mnie pewnie rano. Muszę utulić się domowym mannitolem. Tym bardziej, że odkryłem ubytki w uzębieniu, niechybnie pourazowe. Oj, szykuje się wyprawa do Mszczonowa…:)

młot na dekarzy

Ruszyły prace na dachu. Te poważne…

Jest wojna, są straty. Stratą było kilka drzew i krzewów wokół domu. A wojnę wypowiedziało niebo, w drugim dniu prac waląc takim oto gradem:

W gradzie można znaleźć różne rzeczy, na przykład takie:

Wspaniała rzecz do robienia ogrodzeń. A i robienia kuku dachowcom, jak nie zabezpieczą porządnie rozebranego dachu przed następną burzą…

nieudany wyjazd po dzieci

Wpis z 20.07.2015

Moja radość z ustalenia kontaktów z dziećmi była przedwczesna. Ustaliłem z JPG (Justyna Paluch Gołpyś, bo poinformowała mnie o zamiarze powrotu do panieńskiego nazwiska, czym mnie bardzo ucieszyła) że zabieram do mnie dzieci 4go lipca. Zgodziła się, informując jednocześnie, że dzieci nie chcą do mnie jechać. Dziwne, że ta niechęć pojawiła się po tym, jak oznajmiłem zamiar złożenia apelacji. Wynikł z tego problem z kontaktami z dziećmi, które przestały ode mnie odbierać telefon. JPG zasugerowała, żeby postarał się jakoś przekonać je do przyjazdu do mnie, zachęcając je zaplanowanymi atrakcjami. Czyli krótko mówiąc zaproponowała, żebym potraktował nasze dzieci jak jakieś murzyniątka z trzeciego świata i przekupił je paciorkami.

Pojechałem po dzieciaki, po drodze wziąłem szwagra, żeby mieć świadka. JPG też się przygotowała, była u niej jakaś pańcia. Dzieci oświadczyły, że nie chcą do mnie jechać, bo ma to być dla mnie kara za to, że chciałem składać apelację zamiast pogodzić się z korzystnym dla JPG wyrokiem. JPG poparła decyzję dzieci.

Nie będę ich ciągnął do samochodu na siłę.

Ustaliliśmy, że skoro już przejechałem te 600km, to spędzą ze mną kilka godzin. Dałem im godzinę na przygotowanie się do wyjścia, w międzyczasie pojechałem na policję, by zgodnie z sugestią prawnika sporządzić stosowną notatkę dla sądu.

Potem spędziliśmy razem kilka godzin (pojechaliśmy do dziadków, do siostry, do kina), odstawiłem ich do domu i wróciłem te 600km.

Czekam na papier z sądu o wykonalności wyroku. Jak go dostanę to gramy dalej.

 

dopisane 29.07.2015

I jeszcze taka ciekawostka. W samochodzie Młody zapytał, czy kupię mu buty. Odmówiłem, bo raz, że z kasą byłem na styk, a dwa, że przecież JPG ma teraz dużo wyższe alimenty więc może choć część przeznaczyć na dzieci. A poza tym mówię, że jak to, Ty karzesz mnie nie chcąc do mnie jechać, a ja w nagrodę za to mam Ci kupić buty? Obruszył się, że nie w nagrodę, tylko dlatego, że jestem jego ojcem. No to ja się pytam, czy pamięta, co mi napisał na fejsie z okazji dnia ojca? (że nie potrafię być ojcem i żebym sobie sam złożył życzenia). Pomruczał i dal spokój. Potem jeszcze w sklepie brakowało mu 5zł do jakiejś gry i chciał, żebym mu dołożył. Zapytałem dlaczego mam mu dołożyć? No to usłyszałem, że to tylko 5zl i byle kolega by mu dołożył. No cóż, nie uważam się za byle kolegę. Nie dołożyłem.

Widać, że chłopak jest rozerwany między dwoma światami. Z jednej strony traktuje mnie zgodnie z instrukcją/sugestią matki, z drugiej chciałby, żeby wszystko było jak dawniej i dziwi się, że u mnie zdarzenia z pierwszego świata mają konsekwencje w drugim.

Kara chyba trwa, bo kontakt z dzieciakami praktycznie żaden (telefonu nie odbierają, same nie wykazują inicjatywy, jedynie Młoda w smsie poinformowała, że będzie w TV regionalnej. No nic, może po prostu mają tak wypełnione wakacje, że nie maja dla mnie czasu. Poczekam.

wizja wakacji

Wpis z 29.05.2015. Z różnych względów muszę chwilowo wstrzymać publikację w dniu powstania.

Dzwoniłem wczoraj do dzieciaków. Odebrały, pogadaliśmy na tematy ogólne i szczególne, zachowywały się niemal tak jak dawniej. Dopóki nie doszło do pytania kiedy przyjadą do mnie na wakacje. No więc ”nie chcą” do mnie przyjechać. Eryk przebąkiwał że to przez te rozprawy i „te strony” które zakładałem (z dalszej rozmowy wynikło że chodzi o tego właśnie bloga), Wika stanowczo zaznaczyła, że ich niechęć do przyjazdu do mnie na wakacje „nie ma nic wspólnego z mamą”. Chyba nas wszystkich zmęczyła dalsza część rozmowy. Napomknąłem, że będą z tego powodu niejakie problemy, no bo w końcu wyrokiem sądu dzieciaki maja u mnie spędzać cztery tygodnie wakacji – tu dzieciaki żywo się zainteresowały co zrobię. Mogłem jedynie odpowiedzieć ogólnikowo, że będę musiał jakoś rozwiązać ten problem.  Nie wiem jeszcze jak, bo najprostsze i najskuteczniejsze metody niestety nie wchodzą w grę, a sprawa jest delikatna. Dzieci zostały zmanipulowane przez Justynę Paluch, a każda moja próba wyprostowania sytuacji odbije się przede wszystkim na dzieciach. No ale czego się spodziewać po kimś, kto wciąga własne dzieci w rozwodowe brudy każąc im czytać wybrane fragmenty pism procesowych? Najgorsze jest to, że Justyna nie zdaje sobie sprawy, jak jej postępowanie odbije się na psychice dzieci. Ciekawe, czy ona tego nie widzi czy też  jest po prostu zaślepiona żądzą zemsty (?) że pójdzie do celu po trupach, choćby najbliższych? No nic, zobaczymy jak to się dalej potoczy. Ja jestem za głupi żeby to rozwiązać samodzielnie, muszę poprosić o pomoc kogoś bardziej biegłego w tym temacie.

 

Kilka godzin później.

Pismo do specjalisty z prośbą o pomoc w sprawie dzieci poszło. Zobaczymy co z tego wyniknie.

Zadzwoniła Justyna w odpowiedzi na mojego maila z prośbą o ustalenie terminu pobytu dzieci u mnie. Powiedziała, że dzieci nie chcą do mnie jechać, mimo, że sama usilnie do tego je namawiała (sic!), że siedzą w domu cały lipiec i drugą połowę sierpnia, ale chyba nie będę ich zabierał na siłę i wogóle takie sprawiała wrażenie że jest po mojej stronie. Ale za długo ją znam, żeby się nabrać. Tym bardziej, że wygadała się, że była przy wczorajszej mojej rozmowie telefonicznej z dziećmi. Przetrzymałem, poprosiłem tylko, żeby mi na maila wysłała terminy kiedy mogę zabrać dzieciaki do mnie. I muszę pomyśleć jak to rozegrać.

 



Roboty na dachu

Zdarzało mi się spotykać tablice z takim napisem na chodnikach miejskich. I zawsze z uporem godnym lepszej sprawy wypatrywałem tych robotów… Ot, skrzywienie fantastyczne;)

Sam też ostatnio, mając dość przecieku w garażu i montażu „bomb novartisowych”, zamieniłem się w dachowego robota. Efekt może nie do końca profesjonalny, ale skuteczny:

 Oczywiście, żeby robota szła, trzeba robota naoliwić. A że dach jest hipokratejski, trzeba oliwę dachową przed upadkiem zabezpieczyć…

 No dobra. Dach zrobiony, teraz leje i testuje. W mieżdutajmie wczorajszym obredlilem ziemniaki. Kilka mi się wyorało, ładne, choć jeszcze małe. I niektóre się ruszają. Te szare zwłaszcza, przemieszczają się zygzakami w trawie. Jednego dogoniłem i uwieczniłem:

A wogóle to pół pastwiska mnie sieknęło. Boli, swędzi i fatalnie wygląda. I tak podobno ma być przez dwa tygodnie. Nic to, trzeba przetrwać. Trzeba nieczułym być na takie rzeczy, jak co najmniej robot jakiś.

Dlaczego nie piszę?

Może dlatego, że za dużo się dzieje i nie mam czasu pisać? Może dlatego, że mi się nie chce? Albo, że komp tak muli że zniechęca? Powodów się znajdzie. A może po prostu mam już to w dupie…

Krótka lipcowa fotorelacja. Zainwestowalim w przydomową. Teraz to można wydalać bez stresu;)

 Pojechałem po dzieci, nie przywiozłem ich, bo… o tym gdzie indziej. Wracając zahaczyłem o Gryźliny. Na zlocie starych Fordów dominują pojazdy zastępcze…

 Po powrocie do domu wreszcie jakiś ciepły prysznic;)

 Strych porządkujemy przed zmianą dachu. W ramach oszczędzania miejsca w śmietniku trochę rzeczy poszło z dymem. Między innymi kabel od neostrady, który miał pecha znaleźć się pod ogniskiem.

 Panowie serwisanci nie odważyli się wystawić rachunku gdy zobaczyli na jakiej żałosnej głębokości został on położony. W ramach oszczędności puścili go na głębokość szpadla dookoła ogniska…

Potem przygotowaliśmy się do kontroli. Siłom i godnościom:

 Osobistom. Inspektor nie śmiał wnieść zastrzeżeń…

Na pastwisku trwa nawiązywanie dobrych stosunków z koniowatymi. Z całkiem dobrym rezultatem…

 Oczywiście nie zaniedbuję mojej rolniczej wynalazczości…

 Nawet „psa” kropnęliśmy na okoliczność pełnoletności Młodego. Przynajmniej tak poinformował gości;)

 Matka Natura szybko zbilansowała ubytek w stadzie…

 Pozostało już tylko wieczerzać:

I na razie tyle. Leje.